Hanging out in Chicago
Pierwsze zaskoczenie przychodzi, gdy pani kierująca nas do odprawy na chicagowskim lotnisku pozdrawia po polsku. To zresztą przewinie się później wielokrotnie. Imigranci z Polski i innych zakątków świata stanowią tutaj podstawową tkankę społeczną. To ich spotykasz w każdym sklepie, restauracji, kawiarni czy parku rozrywki. 
 
Kiedy już oswoisz się z myślą gdzie jesteś, uwagę zwraca rozmiar. Tutaj wszystko wydaje się szersze, wyższe, bardziej rozległe. Po prostu większe. A to dopiero początek zmiany skali. Dojazd do centrum zajmuje ok. godzinę. Ale to i tak blisko, bo niektórzy żyjąc na przedmieściach nigdy centrum Chicago nie zobaczą. Za daleko. Kiedy już osiądziesz na przedmieściach najczęstsze wycieczki czekają cię do sklepu. Nie do pobliskiej Biedronki. Minimum 30 minut samochodem do ogromnego Walmartu. Proporcjonalnie do wielkości sklepu rośnie zawartość chemii w produktach spożywczych. Na samotny brokuł rzucony gdzieś w kąt sklepowej półki przypadają całe rzędy kolorowych płatków śniadaniowych, puszystych donut’s i muffinów z kolorową posypką. Upały jakby bardziej grzeją, a ulewy sprawiają wrażenie abstrakcyjnych. Nawet zwierzęta, to te znane z kreskówek – szopy chowają się na strychu a skunks opryska coś w okolicy i zapach wedrze się przez okno. W ten sposób nauczyłam się na własnym przykładzie – nie otwiera się okna by przewietrzyć pokój.  
 
Już teraz mogę powiedzieć, że trafiły mi się najlepsze i najdłuższe wakacje. Zapoznałam się z Chicago, próbowałam ogarnąć wzrokiem jezioro  Michigan oraz łapałam piasek w zęby na wydmach. A co dobrego do jedzenia? Amerykanie nie mają w zwyczaju gotować w domach. Kuchenka stoi bardziej jak kurząca się ozdoba. Natomiast bez mikrofalówki się nie obejdzie. W sklepie najbogatsza jest oferta produktów dedykowanych właśnie dla niej. Pomijając mrożone pizze, panackes i gofry, natrafiłam na ziemniaka, którego bez gotowania można przygotować w mikrofalówce ;) Z filmów znany był mi ser w tubce, zupy z puszki (ach, ten domowy rosół!) oraz jajecznica w proszku. Czyli standard. Ale czy słyszeliście na przykład o rozbełtanych już jajkach w woreczku? Albo majonezie Hellmann’s o konsystencji niemal piankowej?  I ich specjał – makaron z wyrobem seropodobnym, który po przygotowaniu zmienia się w coś przypominającego breję.
 
Nie byłam jeszcze w miejscu tak świetnym do zdjęć. Pełnym kontrastów, ciekawostek i zaskakujących elementów. Aż trudno było to uchwycić na zdjęciach :) 

11 komentarzy

  1. Kasia

    Na pewno część tej amerykańskich fenomenów udało Ci się uwiecznić na zdjęciach, oglądam i trwam w zachwycie :)

    reply to this message

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *